Moje urządzenia audio na przestrzeni lat cz.6

Moje urządzenia audio na przestrzeni lat cz.6

W poprzedniej, piątej części moich wynurzeń na temat wszystkich urządzeń audio jakie posiadałem w całym swoim życiu, napisałem na zakończenie, że to już koniec cyklu wspomnień.

I napisałem to całkowicie szczerze.

W tamtym czasie (cykl tych felietonów powstał w 2020 roku) naprawdę tak sądziłem.

Mógłbym się wtedy zarzekać, że nigdy więcej nie wyposażę się już w żaden audio-klocek. Byłem gotów przysięgać na wszystkie świętości, bóstwa nowożytne i starożytne, oraz na cokolwiek tylko się da, żeby przekonać sam siebie, że rzeczywiście tak będzie.

Ale życie jest życiem i wciąż podsuwa nam przed oczy nowe...pokusy.

W moim przypadku przed oczy i uszy.

 

Szybko okazało się, że moja silna wolna nie jest tak silna, jak mi się początkowo wydawało.

Wystarczyło, że rozpocząłem pracę w miejscu gdzie do dzisiaj zarabiam na życie, doradzając klientom wybór sprzętu audio i pisząc jakieś wściekłe ilości artykułów, felietonów, testów nie tylko na ten temat ogólnie pojmowanego audio, ale również na temat muzyki, czy kultowych płyt.

Czyli to trochę tak, jakby ktoś kto rzucił palenie papierosów, nagle podjął pracę w trafice tytoniowej.

Niby obiecał sobie, że z pewnością nigdy już nie sięgnie po to od czego się teoretycznie uwolnił, ale widząc te kolorowe opakowania ma jednak chęć spróbować. A nuż smak nowych wyrobów jest lepszy? Może są także zdrowsze?

Ktoś taki trzyma się jednak dzielnie i za nic nie rozpakuje pudełka zawierającego esencję jego uzależnienia.

Dopóki nie owieje go aromat dymu...

Ma za swoje, ponieważ nie powinien pracować, ani nawet przebywać w bliskim sąsiedztwie przybytków sprzedających to, za czym do niedawna tak bardzo przepadał.

 

Ze mną stało się podobnie.

Oczywiście chodzi o niepohamowaną chęć posiadania czegoś nowego w domowej kolekcji urządzeń audio. Chęć, której jak już moi stali czytelnicy zapewne się domyślają, nie potrafiłem okiełznać, skoro zewsząd otaczały mnie „mroczne przedmioty pożądania”.

Właściwie muszę przyznać, że i tak dosyć długo pozostawałem nieczuły na urok porozstawianych wokół mnie wzmacniaczy, amplitunerów etc. reprezentujących różne epoki.

Z poprzednich felietonów tego cyklu można łatwo wywnioskować, że od dawna już byłem ściśle zafiksowany na punkcie urządzeń wyprodukowanych w latach 90. Ale w sklepie zetknąłem się także ze sprzętem za lat 70 i 80, a także z modelami powstałymi już w XXI wieku.

I nagle coś w mojej świadomości zaczęło się zmieniać.

 

Zauważyłem, że zwłaszcza wzmacniacze i amplitunery wyprodukowane pod koniec lat 70 tych robią na mnie duże wrażenie. Miały „to coś” już w samym wyglądzie. Ale przede wszystkim potrafiły grać zaskakująco dobrze.

Nie będę twierdził, że w tym przypadku słowo „dobrze” jest synonimem określeń typu: naturalnie, neutralnie, dosłownie. Gdybym napisał coś takiego, zapewne naraziłbym się na złośliwe komentarze podające w wątpliwość sprawność mojego słuchu.

Pisząc że grały „dobrze” mam na myśli, że ich brzmienie wydało mi się miłe, przyjazne, lub po prostu ładne.

Zresztą do określenia „ładne” jeszcze wrócę w tym felietonie, ponieważ w jednym przypadku było to słowo-klucz, które pomogło mi podjąć dosyć ryzykowną decyzję.

 

Zanim jednak doszło do jakichkolwiek nowych zmian, decyzji itp. słuchałem w godzinach pracy wielu różnych sprzętów.  Tych zdobiących sklepowe półki i tych, które należały do klientów serwisu dzielącego ze sklepem wspólny lokal.

Narodził się wtedy pomysł założenia internetowej strony naszego sklepu, ale poza umieszczaniem na niej wyłącznie oferty sprzedażowej, postanowiliśmy wzbogacić przekaz o inne działy.

Tak zaczęły powstawać testy różnych kategorii urządzeń audio.

Żeby móc napisać taki test, trzeba poświęcić całkiem dużo czasu na słuchanie danego sprzętu.

Za nic nie chciałem robić tego od niechcenia, mimochodem i nierzetelnie.

Musiałem liczyć się z możliwością, że być może kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości, ktoś te moje wypracowania zacznie czytać. I być może pomogą mu w wyborze i ostatecznym zakupie wymarzonego, używanego wzmacniacza, odtwarzacza CD lub głośników.

Nawet nie marzyłem wtedy, że czytelników będzie aż tak wielu. I że tylu z nich zasugerują moje teksty.

Pisałem „od siebie” dla ludzi takich jak ja sam. Dla takich których interesowały bardzo konkretne informacje dotyczące brzmienia. I niewiele poza tym. Żadnego studiowania konstrukcji, żadnego zanudzania parametrami technicznymi. Mnie samemu zawsze brakowało takich prostych, subiektywnych testów opisanych prostym językiem.

Zatem, spędzałem długie godziny słuchając kolejnych urządzeń, które trafiały na mój stolik.

Poświęcałem na to całą uwagę i skupienie, robiąc niezbędne notatki, które miały mi pomóc w tworzeniu opisów dźwięku. Efekty każdej z takich sesji ubierałem w formę mini-artykułów i publikowałem na wspomnianej stronie.

 

Potem wracałem do domu, gdzie stały wszystkie moje dotąd zgromadzone audio-trofea.

Ponieważ należę do osób, dla których dzień bez słuchania muzyki jest dniem całkowicie straconym, to po powrocie z pracy poświęcałem jeszcze 1,5-2 godziny na...słuchanie muzyki.

Ktoś może ze zdumieniem zapytać – jak to? Po tylu godzinach jeszcze mu się chce?

Otóż muszę wyjaśnić niewtajemniczonym, że zupełnie inaczej słucha się sprzętu „służbowo i analitycznie”, a inaczej dla samej czystej przyjemności chłonięcia ulubionych płyt.

Nadal byłem całkowicie zadowolony z każdego urządzenia jakie udało mi się zgromadzić w kolekcji. Spełniały moje potrzeby i idealnie trafiały w mój gust.

 

Ale pewnego dnia wydarzyło się coś, co spowodowało, że zacząłem jednak myśleć o kolejnym zakupie. Początkowo usilnie starałem się przekonać sam siebie o niedorzeczności takiego pomysłu.

Nie udało się...

 

Jak do tego doszło?

Otóż któregoś dnia, przechodząc obok regałów należących do sąsiadującego ze sklepem serwisu, wypatrzyłem wzmacniacz, który bardzo spodobał mi się wizualnie. Klasyczny vintage. Wtedy zdałem sobie sprawę, że wszystkie opisane przeze mnie dotąd testy dotyczyły urządzeń wyprodukowanych w latach 80 i 90.

Ten pochodził z siedemdziesiątych.

Dlaczego nie napisać także o urządzeniu z tamtej epoki?

Zabrałem go z serwisowego regału i zainstalowałem na moim stoliku. Brałem jednakże pod uwagę, że być może jego dźwięk nie będzie na tyle ciekawy, żebym chciał go długo słuchać, a tym bardziej o nim pisać.

Zacząłem odsłuch i już po kilku minut stało się dla mnie jasne, że będzie to bohater kolejnego mini-artykułu.

Tym wzmacniaczem był Kenwood KA-3300

Do tamtej pory, raczej nie ceniłem wysoko konstrukcji powstałych w latach 70. Wydawało mi się, że nie koncentrowały się na tym, co najbardziej lubiłem w brzmieniu wzmacniaczy, czyli wyrazistości górnego zakresu podawanego w nieco złagodzony sposób, lekko wypchniętej średnicy i przyjemnego basu.

Podświadomie oczekiwałem od tych urządzeń ostrości i jazgotu. Dźwięk tego niewielkiego Kenwooda był skrajnie odległy od moich, błędnych wyobrażeń. Powiedziałbym nawet, że zagrał nawet odrobinę zbyt miękko, ale i tak bardzo mi się podobał, mimo ewidentnych braków w szerokości sceny i przejrzystości średnicy.

Prezentował miły, relaksujący dźwięk.

Od tego czasu, zawsze kiedy do serwisu trafiał wzmacniacz z tamtej epoki, starałem się go posłuchać. Było ich wiele, ale nie o każdym powstawał jakikolwiek tekst. Czasem nie było możliwości na wystarczająco długie słuchanie, a czasem tak naprawdę nie było o czym pisać, ponieważ zdarzały się wśród nich sprzęty o bardziej niż przeciętnym brzmieniu.

 

KENWOOD KA-3700

Dostarczono go do serwisu w strasznym stanie.

Jego aktualny właściciel nabył go za bezcen od któregoś z „paletowych importerów” sprzętu audio. Wzmacniacz był całkowicie „nieczynny”, ale także widać po nim było, że w przeszłości musiał wiele przeżyć.

Po pierwsze, był niebotycznie wręcz brudny, co prawdopodobnie mogło wskazywać na stosunkowo długie leżakowanie w jakimś magazynie.

Po drugie, całe wnętrze pokrywał tłusty, brązowy osad nikotynowej smoły. To ostatnie nie jest wcale dziwnym, ani rzadkim zjawiskiem. W czasach kiedy go wyprodukowano, na świecie żyły cztery miliardy ludzi, z których ponad połowa paliła (w domu, w pracy, a w niektórych krajach nawet w trakcie robienia zakupów w sklepie).

Wszystkie tego typu zabrudzenia da się jednak usunąć. Umyć nie tylko obudowę i front panel, ale również wnętrze doprowadzić do niemal sterylnej czystości.

Technicy mieli z nim jednak dużo więcej pracy i w efekcie chyba niemal cała elektronika musiała zostać wymieniona na nową.

Kiedy był już gotowy do odbioru, oczywiście zawładnąłem nim na kilkanaście godzin.

Jego brzmienie było nieco żywsze niż w modelu KA-3300 i bardziej szczegółowe. Spodobało mi się tak bardzo, że w końcu podjąłem decyzję o poszukaniu takiego samego dla siebie.

Chociaż chcąc być całkowicie uczciwym, muszę przyznać, że nie do końca dla siebie, lecz bardziej dla mojej żony.

Chciałem ją sprowokować do przestawienia się z nieustannego słuchania muzyki przy pomocy słuchawek, na bardziej klasyczne rozwiązanie. Tym bardziej, że dostrzegłem u niej niepokojące objawy dotyczące słyszenia. Ponad dwadzieścia lat używania wyłącznie słuchawek, zaczęło już robić swoje (artykuł na ten temat przypomnę w niedługim czasie).

 

Znalazłem ofertę sprzedaży takiego samego Kenwooda KA-3700 w pięknym stanie wizualnym i podobno całkowicie sprawnego. Oczywiście cena w takim przypadku nie była niska.

Nie namyślając się długo dokonałem zakupu.

Ale zanim zaprezentowałem go żonie, poprosiłem kolegów z serwisu żeby go dokładnie przejrzeli.

Okazało się, że rzeczywiście był w pełni sprawny i co ciekawe nie nosił śladów żadnych wcześniejszych napraw. Znaleziono zaledwie jeden „zimny lut”, a kondensatory odbiegały od fabrycznych parametrów o mniej niż 1% (jeden procent!). I to po ponad 40 latach, które minęły od momentu jego produkcji.

Świadczy to o tym, że poprzedni użytkownicy korzystali z niego ostrożnie i z rozsądkiem, nie przeciążając go bardzo wysokimi poziomami głośności, do których nie jest przystosowany.

Jest to także dowód na to, że kilka dekad temu starano się konstruować urządzenia, które raz kupione miały służyć i cieszyć przez długi czas.

Nabyłem też niedrogi odbiornik Bluetooth, albowiem moja żona reprezentuje „Ciemną Stronę Mocy” i upodobała sobie słuchanie muzyki tylko i wyłącznie za pomocą streamingu.

 

Kiedy wszystko już było gotowe, przywiozłem cały ten zestawik do domu i z dumą zaprezentowałem go małżonce. Trochę obawiałem się jej reakcji, bo przecież już całkiem dużo urządzeń tego typu rezydowało w dwóch pokojach naszego domu.

Jednak ucieszyła się bardzo. Spodobał jej się pomysł. Spodobał jej się także ten niewielki, acz uroczy wzmacniacz. A ponieważ wszystko co nowe, nęci by tego używać, to moja szanowna małżonka z upodobaniem korzystała z tej metody słuchania muzyki.

Przez...jakieś cztery tygodnie...

Potem wróciła do swojego zgubnego nawyku korzystania ze słuchawek. Mimo to, jakiś sukces to jednak był, bo i tak co jakiś czas uruchamiała wzmacniacz i Bluetooth by „przewietrzyć uszy”, dać im odpocząć od słuchawek.

 

Korzystałem z tego wzmacniacza i ja. W pewnym momencie nawet znacznie częściej niż z pozostałych egzemplarzy wzmacniaczowej kolekcji.

Mimo niewielkiej mocy ( 2 x 20W podawanej przy 8 Ohmach ) doskonale napędzał kolumny Avance Omega 503.

Do tego stopnia, że w salonie o powierzchni ok. 50 metrów, wystarczyło ustawić potencjometr siły głosu na godz. „9” i było wystarczająco głośno.

Po kilku miesiącach zauważyłem jednak, że lewy kanał gra minimalnie ciszej i jakby mniej szczegółowo. Po wykonaniu kilku eksperymentów, polegających na zamianie kanałów, zmianie okablowania itp. upewniłem się, że jednak coś mu dolega.

Poprosiłem o pomoc kolegów z serwisu. Jak się okazało wina leżała po stronie tranzystora. Wymieniono więc tranzystory obu kanałów i odtąd mały Kenwood gra równo.

 

HITACHI HA-250

Historia zakupu tego wzmacniacza jest chyba najbardziej skomplikowana.

Jedyne co mogę powiedzieć, to że NAPRAWDĘ nie zamierzałem kupować żadnego kolejnego audio! Po nabyciu Kenwooda KA-3700 miał nastać ostateczny koniec szaleństw.

Niestety „złamałem się” po raz kolejny.

Stało się to trochę przypadkiem, a w dodatku było obarczone daleko idącym ryzykiem.

Na stronie jednego z importerów używanego audio, którego znaliśmy, znalazłem zdjęcia tego wzmacniacza z adnotacją „uszkodzony”.

Był bardzo ładny i mimo że wyglądał na nieco brudnawy, to jednak wnikliwsza analiza fotografii pozwalała sądzić, że jego stan wizualny jest niemal salonowy. Z pewnością wystarczyłoby tylko zafundować mu solidną „kąpiel”.

Skontaktowałem się z importerem i dowiedziałem się, że wzmacniacz ma napięcie, o czym świadczyło zaświecanie się diodki kontrolnej. I to wszystko. Nie gra na żadnym z wejść, ani na żadnym z kanałów.

Ale ponieważ rozmówca zaproponował mi bardzo niską cenę, to postanowiłem zaryzykować.

 

Na chwilę wrócę do jednego z wcześniejszych ustępów tego felietonu.

Otóż poszukując jakichkolwiek informacji na temat tego modelu, natknąłem się na filmik zamieszczony na Youtube. Pewien polski audio-youtuber prezentował ten wzmacniacz i określił go jako jeden z „najładniej” brzmiących, jego zdaniem, wzmacniaczy wyprodukowanych w latach siedemdziesiątych.

Właśnie to słowo „ładnie” ostatecznie spowodowało podjęcie ryzyka zakupu.

 

Wzmacniacz przyjechał i ponownie poprosiłem kolegów z serwisu o jego dokładne sprawdzenie. Oględziny i wstępna diagnoza, były wyjątkowo ponure.

Wzmacniacz nie generował, żadnego dźwięku ponieważ blokowała go awaria układu „cichego startu”, a ta z kolei była spowodowana przez całkowite uszkodzenie tranzystorów i sporej części kondensatorów.

Jak mogło dojść do aż takich spustoszeń?

Otóż śledztwo przeprowadzone przez kolegów-techników jednoznacznie wykazało, że ktoś, kiedyś usiłował ten wzmacniacz zmusić do tego by grał w Klasie A. Do jak najwyższych poziomów głośności. Próbował tego dokonać poprzez bezmyślne przestawianie prądu spoczynkowego tranzystorów, przez co doprowadził do całkowitego zgonu nie tylko samych tranzystorów, ale także sporej części kondensatorów.

Technicy orzekli, że zakres prac naprawczych będzie dosyć szeroki i raczej kosztowny.

Ale żebym mógł się zastanowić czy naprawdę chcę to robić, włożyli we wzmacniacz używane (właściwie przeznaczone do utylizacji) podzespoły o potrzebnych wartościach, odblokowali „cichy start” i wręczyli mi wzmacniacz, żebym się przekonał, czy to „ładne” brzmienie o którym wciąż im opowiadałem, rzeczywiście wyda mi się ładne. Wziąwszy pod uwagę, że te już mocno zmęczone podzespoły, można było potraktować jako typowe „chwilówki”, a ich wpływ na dźwięk mógł być nieco degradujący, to jednak chciałem tego wzmacniacza posłuchać zanim zdecyduję się pakować w niego całkiem spore kwoty.

W dodatku ze względu na ogólną kondycję tych chwilowych zamienników, odsłuch nie mógł trwać dłużej niż kilkanaście minut.

Posłuchałem go uważnie i zwróciłem go kolegom mówiąc – róbcie.

Naprawa trwała dosyć długo, bo przecież nie mogłem wymagać, żeby technicy pracowali nad moim urządzeniem w godzinach przeznaczonych na doprowadzanie do sprawności sprzętów należących do klientów serwisu.

I tak przez kilka miesięcy, dosłownie po kilkanaście minut dziennie, mój wzmacniacz powoli się odradzał. Inwestowałem w podzespoły produkowane przez przyzwoite firmy, bazując przede wszystkim na wyrobach Mundorfa, Rubycona i Toshiby.

Kiedy wzmacniacz został doprowadzony do stanu pełnej sprawności, mogłem w końcu postawić go na moim stoliku odsłuchowym i zacząć zachwycać się jego dźwiękiem.

 

A jaki to dźwięk?

Z pewnością nie trafi w gust fanów tego najbardziej klasycznego, brytyjskiego brzmienia.

Nie jest ani tak kulturalny i zrównoważony, ani tak ocieplony. Nie przypomina także kupionego nieco wcześniej Kenwooda KA-3700.

To zupełnie inna szkoła.

Hitachi HA-250 gra z olbrzymim rozmachem. Jego dźwięk jest dosyć rześki i bardzo szczegółowy w każdym z zakresów. Dysponuje nieprawdopodobną dynamiką i mimo mocy sięgającej zaledwie 2x30W (8 Ohm) wydaje się dużo poważniejszym zawodnikiem.

W dodatku słychać w nim niesamowite dociążenie na przełomie średnicy i basu. Dzięki temu akcja wielu nagrań jest szybka, dosłowna i wciągająca, a dobrze nagrany taktownik potrafi niemal dosłownie kopnąć słuchacza między oczy.

Zastanawiałem się do czego porównać jego dźwięk.

Przyszedł mi do głowy tylko jeden typ. W jednym z testów zachwycałem się wzmacniaczem MYRYAD 140Z.  Hitachi prezentuje muzykę bardzo podobnie. Jest ja nakręcona sprężyna, z tą małą różnicą, że tony wysokie w Myryadzie są minimalnie bardziej zaokrąglone w najwyższym zakresie. Różnica pomiędzy nimi jest naprawdę niewielka.

 

Kiedy przywiozłem go do domu, znowu z lekką obawą zaprezentowałem go żonie. Oczywiście oprócz obaw, było w tym także sporo dumy.

Moja żona spojrzała na wzmacniacz, po czym wymamrotała tylko – To już jest choroba...

Od tamtych wydarzeń minęło trochę czasu i dzisiaj HITACHI HA-250 stoi w dużym pokoju, podłączony do Omeg 503 i odtwarzacza 920QS. Radzi sobie znakomicie, zadowalając nie tylko moje oczekiwania, ale także prowokując moją żonę do częstszej rezygnacji ze słuchawek.

 

Kończę pisanie tego już chyba naprawdę ostatniego felietonu na ten temat, siedząc w małym pokoiku. Towarzyszy mi cichutka muzyka, wydobywająca się z zestawu: Kenwood KA-3700, Sony 720QS, Boston Acoustics A25.

Jest bosko....

 

 

Marek „Maro” Kulesza

 

 

 

 

 

 

W poprzedniej, piątej części moich wynurzeń na temat wszystkich urządzeń audio jakie posiadałem w całym swoim życiu, napisałem na zakończenie, że to już koniec cyklu wspomnień.

Kontakt

tel. 797 936 220
mail: audio@iviter.pl
Pl. Konstytucji 5, Neon Instrumenty Muzyczne Warszawa

Serwis:  tel. 22 113 40 88  mail: serwis@iviter.pl

godziny otwarcia : 10.00 - 19.00

“Their Satanic Majesties Request” to bodaj najbardziej niedoceniany album w historii Rolling Stonesów. Do tego stopnia, że przez jakiś czas pomijano go przy okazji wznowień i remasteringów dyskografii tej grupy. I…

Nadal jesteśmy w pamiętnym 1967 roku, który obfitował w niemal niezliczoną ilość doskonałych, interesujących płyt. Większość z nich została niesłusznie zapomniana, ale wydano wówczas również takie, które do dzisiaj…

Jimi Hendrix, człowiek z olbrzymim doświadczeniem studyjnym i scenicznym, ale jako sideman, lub muzyk kontraktowy, postanowił założyć własny zespół. Zespół z którym będzie grał taką muzykę jaką zechce.

Supergrupa CREAM powstała w 1966 roku i składała się z cenionych i niezwykle sprawnych instrumentalistów. Gitarzysta Eric Clapton był wówczas nazywany Bogiem. Perkusista Ginger Baker wytyczał nowe szlaki i metody gry…