BREAKOUT

BREAKOUT

A także kilka innych ważnych dla mnie polskich grup z lat 70-tych

Chcąc być uczciwym wobec naszych czytelników i wobec siebie, muszę przytoczyć nazwy kilku krajowych wykonawców, którzy robili na mnie spore wrażenie.

We wcześniejszych odcinkach mojej sentymentalnej podróży po wspomnieniach dotyczących kolejnych etapów poznawania przeze mnie różnych gatunków muzycznych, opisałem już niemal wszystko. Przypomniałem grupy rockowe zza Żelaznej Kurtyny. Te legendarne i bardzo wpływowe i te mniej znane szerszej publiczności, ale uważane przez fachowców za ważne dla rozwoju kluczowych rodzajów muzyki rockowej.

Napisałem także osobny artykuł o zespołach działających w tamtym czasie w Krajach Demokracji Ludowej, które cieszyły się w Polsce znacznym poważaniem. Niejednokrotnie równym temu jakim otaczano formacje z Wielkiej Brytanii i USA.

 

W moich wspomnieniach powoli zbliżamy się do końca lat 70-tych XX wieku.

Wypada więc napisać kilka ciepłych słów o polskich grupach, które nagrywały płyty i koncertowały w tamtym okresie. Większość z nich borykała się z wieloma utrudnieniami spowodowanymi niechęcią Władzy Ludowej do tego typu muzyki i wszystkiego co sobą reprezentowała. 
 

Przesadą byłoby twierdzić, że wszystkie „szarpidruty” napotykały ze strony władz na różnego rodzaju przeszkody i szykany. Istniały przecież także grupy na które spoglądano z życzliwością. Głównie na te, które w swoich kompozycjach wyraźnie nawiązywały do polskiego folkloru. Zdaniem wielu ówczesnych ministrów, było to zjawisko pożądane ponieważ przybliżało młodzieży muzykę ludową. Muzyka ludowa była traktowana jako jeden z elementów tożsamości narodowej. W dodatku była twórczością kojarzoną niemal wyłącznie z twórcami pochodzenia wiejskiego-chłopskiego, a więc politycznie poprawnego. Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czy niektórzy wykonawcy po prostu wykorzystywali koniunkturę, czy całkiem szczerze podobała im się muzyka ludowa, a pomysł na jej łączenie z big-beatem, a następnie z rockiem uważali za doskonały i odkrywczy.

 

W tym artykule znajdą się nazwy zespołów lekko zbuntowanych i niepokornych, oraz tych które z buntem nie miały wiele wspólnego, ale potrafiły tworzyć dobrą muzykę. Muzykę która bardzo mi się podobała. Wtedy czyli w latach 70-tych... Później niektóre płyty nagrane przez krajowych wykonawców w tamtym czasie, nadal towarzyszyły mi w dalszym życiu.

BREAKOUT

Tak naprawdę ze zjawiskiem jakim był BREAKOUT zetknąłem się po raz pierwszy w okolicach 1970, może 1971 roku.

Byłem przecież jeszcze dzieckiem właśnie rozpoczynającym edukację podstawową, a jednak wrażenie jakie na mnie wywarła ta muzyka i ten image pamiętam do dzisiaj.

Zobaczyłem w telewizji krótki filmik (coś w rodzaju teledysku) nakręcony do utworu „Gdybyś kochał, Hej”. Było to tak bardzo inne od wszystkiego co dotąd widywałem, że podobno wgapiałem się w telewizor jak zahipnotyzowany.

Pamiętam też jak moja mama krytykowała zespół za wygląd. Mówiła, że wyglądają jak brudasy.

Długie włosy i po trosze już hippisowskie ciuchy, kłóciły się z jej gustem i wyobrażeniem tego jak powinni wyglądać artyści. Co ciekawe moja mama wcale nie była jakąś zatwardziałą konserwatystką i na przykład to jak wtedy wyglądał Niemen, czy Skaldowie nie budziło jej zastrzeżeń. Chociaż za szczyt elegancji big-beatowej uważała te wszystkie fraczki i żaboty w jakie wtedy stroili się muzycy Czerwonych Gitar i Trubadurów. Potem Trubadurzy przekształcili się wizualnie w muszkieterów, ale ich sceniczne kostiumy wyglądały koszmarnie. Sztucznie i teatralnie. A jednak i to mojej mamie podobało się bardziej niż prawdziwy rockowy look.

Z jakiegoś powodu od samego początku nie przepadała za BREAKOUT. I tak już zostało.

A mnie podobali się bardzo.

Niestety telewizja i radio rzadko prezentowały piosenki BREAKOUT-u. Trafili na czarną listę właśnie za włosy i ubiór.

Dlatego szybko o tym chwilowym zauroczeniu zapomniałem. Bądź co bądź byłem dzieciakiem, którego pochłaniały inne ważne zajęcia. Choćby kopanie piłki...

Kiedy usłyszałem ten zespół ponownie, miałem już pewnie ze 13, może 14 lat.

Właśnie penetrowałem obszary hard-rocka i już wkrótce miałem zacząć poznawanie rocka progresywnego. Ale lubiłem też blues-rock i blues. Co zresztą jest dość oczywiste, bo fundamentem wczesnego, klasycznego hard-rocka był właśnie blues-rock.

Fascynację muzyką BREAKOUT zawdzięczam, jak to wtedy wielokrotnie bywało, starszemu bratu ciotecznemu. Andrzejowi. To u niego po raz pierwszy usłyszałem płytę „Blues”. Kiedy zapowiedział co zamierza mi odtworzyć, byłem nastawiony na BREAKOUT jaki mgliście pamiętałem z telewizji. Z Mirą Kubasińską na wokalu.

A tu niespodzianka na całego.Bardzo rasowe bluesowo/blues-rockowe granie. Od razu zwróciłem uwagę na grę gitarzysty. Świetne brzmienie gitary i technika nie ustępująca tuzom gitary rockowej, których wtedy uwielbiałem.

Ta płyta do dzisiaj uznawana jest za jedną z najważniejszych w całej historii polskiego rocka.

Najbardziej znanym utworem pochodzącym z tego albumu jest wciąż „Kiedy byłem małym chłopcem”. To bardzo fajny kawałek, ale mnie od samego początku podobały się raczej te o cięższym brzmieniu jak choćby: „Oni zaraz przyjdą tu” i „Dzisiejszej nocy”.

W tym samym tygodniu udałem się ponownie do brata w celu skopiowania z kasety na kasetę całej płyty „Blues”, a jeszcze tego samego miesiąca załatwił mi do przegrania bezpośrednio z płyty następny album „Karate”.

Akurat z bluesowymi płytami BREAKOUTU miałem to udogodnienie, że był to zespół wyjątkowo popularny wśród kolegów mojego brata. Niemal każdy z nich miał większą część dyskografii grupy. I to na winylu!

„Karate” zostało nagrane w 1972 roku (wydane rok po „Blues”) i zawierało podobna muzykę. Mimo że zmieniła się część składu, w tym także gitarzysta, to nadal była to wciągająca i świetnie zagrana mieszanka bluesa z blues-rockiem.

Obok świetnych, rasowych bluesów w rodzaju: „Daję Ci próg” i „Nocą puka ktoś” znalazły się tu także dynamiczny „Takie moje miasto jest” i wyjątkowo oryginalny „Rzeka Dzieciństwa”.

Kolejny album „Kamienie” kupiłem już sam. Nagrany w 1974 roku, był kontynuacją stylu znanego już z płyt „Blues” i „Karate”.

Miał jednak nieco inne, odrobinę odchudzone brzmienie. Czy był to skutek takiej realizacji nagrań, czy może po prostu nowe brzmienie zespołu spowodowane kolejnymi zmianami personalnymi w składzie muzyków? Nie wiem. Ale to nieważne, bo płyta chociaż uważana powszechnie za trochę słabszą od dwóch poprzednich, nadal robiła dobre wrażenie.

Utwory „Koło mego okna” i „Kamienie” należą do najlepszych w historii zespołu.

Trzeba przypomnieć, że historia twórczości BREAKOUT miała charakter dwutorowy.

Po pierwszych dwóch płytach „Na drugim brzegu tęczy” (1969) i „70a” (1970), które zawierały muzykę rockową, gdzieniegdzie jeszcze noszącą dalekie echa ery big-beatu, zespół postanowił trzymać się nadal tego stylu. Kolejne płyty pt. „Mira” i „Ogień” miały podobny charakter i rolę wokalistki pełniła na nich Mira Kubasińska.

Jednocześnie zespół szedł drogą bluesową nagrywając w międzyczasie albumy „Blues”, „Karate” i „Kamienie” na których wokalistą był leader grupy Tadeusz Nalepa. Dopiero po 1975 roku obie drogi ponownie zeszły się w jedną i na kolejnych płytach: „NOL”, „ZOL” wokal dzielony był częściowo na Nalepę, a częściowo na Kubasińską.

Jednocześnie muzyka stała się połączeniem wszystkich wcześniejszych dokonań zespołu. Kompozycje bluesowe przeplatały się z lekko psychodelicznymi utworami rockowymi, a niektóre nawet zawadzały niemal o jazz-rock.

Pod koniec lat 70-tych BREAKOUT zawiesiło działalność.

Co prawda w późniejszym okresie Nalepa tworzył nowe wcielenia grupy, ale nigdy nie trwało to długo i nie miało już tej siły wyrazu i powiewu świeżości jak to miało miejsce w latach 70-tych.

BUDKA SUFLERA

Zespół który niezwykle cenię za dwie pierwsze płyty. I tylko za nie.

Wszystko co robili później, wraz z każdą płytą stawało się coraz bardziej komercyjne. I wtórne. Tak, nie bójmy się tego słowa, właśnie WTÓRNE. Tak jakby zabrakło im pomysłów, a może odwagi by kontynuować tworzenie w stylu, którzy sami wypracowali na dwóch pierwszych albumach.

Być może to przykre słowa, ale z jednej z najbardziej oryginalnych i najbardziej ambitnych rockowych formacji jakie znałem, przekształcali się w dostawców chwytliwych przebojów.

Ale zostawmy tą smutna prawdę. Kiedy zacząłem ich słuchać, byli świetnym zespołem łączącym w swoich kompozycjach elementy hard-rocka, rocka progresywnego, a nawet jazz-rocka i awangardy.

Pierwszą płytę „Cień wielkiej góry” usłyszałem w domu kolegi z klasy. Należała do jego starszej siostry. Strasznie trzeszczała. Widać, że siostra kolegi słuchała jej w nieskończoność.

Mimo to pożyczyłem ją, żeby przegrać całość na kasetę.

To była trudna, wymagająca skupienia muzyka. Jednak już od pierwszego uważnego wysłuchania wiedziałem, że mam do czynienia z czymś wyjątkowym.

Utwory „Cień wielkiej góry” i „Jest taki stary dom” weszły do kanonu polskiej muzyki rockowej i są niemal ogólnie znane. Trzeba przyznać, że im się to należało. Ale na płycie jest kilka innych świetnych nagrań. Trudniejszych w odbiorze, ale absolutnie genialnych.

Właściwie można napisać, że na tym albumie nie ma słabych momentów.

Moi rówieśnicy nie mieli tej płyty. Kiedy ukazała się w sklepach była dla nas jeszcze zbyt trudna. A kiedy część z nas dojrzała do tak ambitnej twórczości, już nie było jej w sprzedaży. Jedyną szansą na zdobycie tych nagrań, choćby na kasecie, było przeszukiwanie kolekcji starszych braci i sióstr. A i tak nie okazywało się to łatwe, bo jednak mało kto ją posiadał.

Następną płytę „Przechodniem byłem między Wami” kupiłem już sam.

W sklepie z płytami. I podobnie jak w opisywanym już przypadku z Livin' Blues, ekspedientka starała się przekonać mnie, że nie jest to muzyka dla kogoś w moim wieku.

(Niebawem taka sytuacja przydarzy mi się raz jeszcze i będzie miała związek z kolejną polską grupą...)

„Przechodniem byłem między Wami” był albumem trudniejszym i bardziej mrocznym od płyty debiutanckiej. Zespół dosłownie walił słuchaczy między oczy tekstami, aranżacją i atmosferą nagrań. Do tej płyty nie było łatwo przekonać się w całości. Oprócz pierwszego, bardzo nośnego kawałka „Pieśń niepokorna” reszta utworów była trudna, rozbudowana i wydawała się nieco zagmatwana. Dopiero po kilku przesłuchaniach w pełnym skupieniu, odkrywało się jej niezaprzeczalne piękno.

Po nagraniu tej płyty w zespole zaczęło się dziać coś niedobrego. Odszedł wokalista Krzysztof Cugowski, a nowe pomysły pozostałych muzyków początkowo zmierzały w stronę progresywnych klimatów, potem w kierunku komercyjnego rocka i w końcu po prostu pop-rocka.

O ile trzecia płyta „Ona przyszła prosto z chmur” dawała się jeszcze jakoś słuchać, to następne zniechęciły mnie tak dalece, że już nie chciałem nawet śledzić kolejnych dokonać BUDKI.

SBB

To właśnie zespół do którego płyty po raz kolejny zniechęcano mnie w sklepie.

Poszedłem żeby kupić trzeci album zatytułowany „Pamięć”. Uparłem się, żeby go kupić i żaden sprzedawca na świecie nie odwiódłby mnie od tego zamiaru.

Ciekawe jest jednak to dlaczego postanowiłem kupić płytę SBB.

W drugiej połowie lat 70-tych pojawiło się w telewizji coś takiego jak Studio2.

Całodzienny blok programowy emitowany na 2-gim kanale wyłącznie w wolne soboty.

Kto dzisiaj pamięta jak to było z tymi wolnymi sobotami?

Do połowy lat 70-tych soboty były takim samym dniem w tygodniu jak każdy inny. Tylko niektóre firmy i sklepy funkcjonowały trochę krócej. Dla większości był to taki sam dzień jak np. czwartek. Pracowało się i chodziło normalnie do szkoły. Potem wprowadzono jedną wolną sobotę w miesiącu. Uczniowie mieli wolne, zakłady pracy działały w skróconym wymiarze godzin, biura nie pracowały. Niedługo później w miesiącu były już dwie wolne soboty. I tak to poszło...

Dla tej opowieści ważne jest to, że oglądając sobotnie Studia2 często miałem możliwość usłyszeć drobny fragment jednego z utworów SBB. Zawsze kiedy w przerwie pomiędzy filmami i serialami zapowiadano co jeszcze w danym dniu będzie do obejrzenia, w tle słychać było niesamowitą muzykę. Dość dynamiczną i potężnie brzmiącą.

Długi czas zastanawiałem się co to może być. Dopiero po co najmniej roku ktoś mi powiedział, że to fragment wyjęty z nagrania SBB pod tytułem „Cięcie”.

Stąd pomysł na zakup płyty. Wcześniej coś tam słyszałem o SBB, ale możliwość zapoznania się z ich płytami jakoś mnie omijała.

Zresztą nie tylko „Pani ze sklepu” uprzedzała mnie, że to naprawdę trudna muzyka. I kiedy przyniosłem płytę do domu przekonałem się, że mieli racje ci wszyscy którzy tak uważali. Trudna, a nawet bardzo trudna. W dodatku „Pamięć” to był już trzeci album i zespół nie brzmiał tak jak sobie to wyobrażałem na podstawie fragmentów „Cięcia” znanych mi z telewizji. Brzmienie było trochę łagodniejsze i bardziej rozwarstwione.

Sporo czasu poświęciłem na tą płytę. Słuchałem jej uważnie, a także odtwarzałem ot tak, żeby po prostu grała. Jako element otoczenia. Tak długo ją męczyłem, aż w końcu przestałem uważać za trudną. Najzwyczajniej w świecie po prostu się z nią osłuchałem. Kiedy to się udało zacząłem szukać poprzednich albumów.

Na pierwszy album, który był zapisem koncertu, trafiłem stosunkowo szybko. W porównaniu z „Pamięcią” był łatwy w odbiorze. Na pewno jednak nie był trywialny i banalny. Świetnie zagrany koncert i mocne brzmienie zespołu o wyraźnych jeszcze blues-rockowych korzeniach, dawały mi dużo radości ze słuchania.

Długo nie mogłem dotrzeć do drugiej w dyskografii SBB płyty „Nowy Horyzont”.

Zanim mogłem jej posłuchać, na rynku ukazywały się kolejne wydawnictwa zespołu. Te przeznaczone na Polskę: „Ze słowem biegnę do Ciebie” i „Memento z banalnym Tryptykiem”, oraz te nagrane z myślą o rynkach zachodnio-europejskich: „Follow My Dream” i „Welcome”. Po drodze trafiła się także płyta przeznaczona dla słuchaczy z krajów socjalistycznych zatytułowana „Slovenian Girls”.

SBB o czym mało kto dzisiaj pamięta, było polską grupą eksportową. Starano się ją wylansować we Francji, RFN, Austrii i Włoszech. I wydawało się nawet, że może się to w pełni udać. Być może zabrakło konsekwencji, a być może dobrej promocji. Skończyło się tak, jak wielokrotnie już wcześniej i wiele razy później z innymi krajowymi wykonawcami. Jednym zdaniem – Nie udało się.

Szkoda, bo w tamtym czasie SBB tworzyło ciekawą mieszankę różnych stylów. Sklejało ze sobą elementy rocka progresywnego z małą domieszką jazz-rocka, ale było to zgrabnie zmiękczone nawiązaniami do muzyki łatwiejszej w odbiorze.

Co by nie mówić SBB było wtedy jedną z najbardziej oryginalnych kapel w Europie.

W końcu udało mi się uzyskać nagrania z albumu „Nowy Horyzont” (drugiego w dyskografii) i to było to SBB jakiego początkowo szukałem. Brzmienie i feeling identyczne jak w legendarnym już utworze „Cięcie”. Niestety samego „Cięcia” na tej płycie nie ma. Było to jedynie nagranie dokonane na potrzeby radia. Ale i tak płyta jest świetna.

Do dzisiaj jedyna SBB jaką mam i której muszę co jakiś czas posłuchać.

Byłem na dwóch koncertach SBB.

Pierwszy raz w 1978 roku w Bydgoszczy. Koncert został zarejestrowany i od pewnego czasu jest dostępny na CD. Pamiętam, że zrobił na mnie olbrzymie wrażenie i wspominałem go bardzo długo jako jeden z lepszych w moim życiu.

Drugi raz oglądałem SBB w Sali Kongresowej i był to jeden z ich ostatnich występów przed zakończeniem działalności. Wtedy nikt jeszcze o tym nie wiedział.

Kiedy rozniosła się informacja, że SBB się rozpadło, przez dwa tygodnie chodziłem do szkoły w żałobie...

Tak. Lubiłem SBB. Nie przeszkadzał mi nawet manieryczny sposób śpiewania Józefa Skrzeka. Trochę natchniony, trochę egzaltowany, dzisiaj może nieco śmieszyć ale wtedy wydawał się jak najbardziej na miejscu.

Na koniec wspomnienia o SBB muszę chociaż trochę przypomnieć jego historię.

Zespół został założony przez ex-basistę BREAKOUT Józefa Skrzeka w 1971 roku jako SILESIAN BLUES BAND (stąd skrót SBB). Ten etap w karierze grupy trwał niecały rok, bo przyjęła ona propozycję od Czesława Niemena by wspólnie utworzyć GRUPĘ NIEMEN. Współpraca trwała do 1973 roku i w tym składzie nagrano dwie płyty dla wytwórni CBS. Były to „Strange is this world” i „Ode to Venus”.

Po rozstaniu z Niemenem zespół kontynuował karierę nadal jako SBB, ale tym razem był to skrót od nowego motto; Szukaj, Burz, Buduj.

TEST

TEST jest uznawany za pierwszą polską grupę hard-rockową. W każdym razie za pierwszą, która dokonała nagrań radiowych, a także wydała płytę długogrającą.

Jeżeli ktoś jej dotąd nie znał, to gorąco polecam poszukanie jej nagrań.

Ja po raz pierwszy usłyszałem jej utwór „Żółw na Galapagos” w Rozgłośni Harcerskiej. Była to stacja stworzona z myślą o młodzieży i na jej antenie często emitowane nagrania, których na próżno by było szukać w ramówkach „poważnych” stacji radiowych.

„Harcerze”, jak nazywano potocznie tą rozgłośnię, lubili zaskakiwać słuchaczy różnymi perełkami w postaci radiowych sesji nagraniowych wielu ciekawych zespołów. Początkowo big-beatowych, a potem rockowych.

„Żółw na Galapagos” był bardzo ciekawym kawałkiem jak na polską scenę muzyczną. Kolejnymi utworami TEST-u jakie można było usłyszeć u Harcerzy był cover hitu grupy DEEP PURPLE - „Smoke on the Water” i własna kompozycja „Po horyzontu kres” będąca mocno urockowionym bluesem.

Zespół zawiązał się w roku 1972, a w 1974 wydał debiutancki album pod tytułem „Test”.

Chociaż grupa nagrała dwa lub trzy dość miałkie, nieciekawe utwory mające przynieść popularność w radiowej jedynce (Program 1) to jednak koncentrowała się na znacznie ostrzejszym repertuarze o zaskakująco potężnym brzmieniu.

O to solidne brzmienie i błyskotliwe solówki gitarowe zadbał nie byle kto, bo Dariusz Kozakiewicz. To ten sam gitarzysta któremu płyta „Blues” grupy BREAKOUT zawdzięczała swój sukces. Do dzisiaj to co robił w TEŚCIE budzi zdumienie słuchaczy. Niesamowita wirtuozeria i to jak potężnie grzmiała jego gitara, mogłyby bez problemu zawstydzić wielu ówczesnych Bogów Gitary.

To co robił TEST najlepiej oddają utwory w rodzaju: „Gdy gaśnie w nas płomień” i „Płyń pod prąd”.

Wokalistą był Wojciech Gąssowski który wielu fanom polskiej muzyki kojarzyć się może z wcześniejszymi (i późniejszymi) delikatniejszymi gatunkami muzycznymi. A jednak w repertuarze hard-rockowym radził sobie co najmniej przyzwoicie.

TEST okazał się jedną z najbardziej niepokornych w tamtym czasie formacji w PRL.

W trakcie tourne po ZSRR zdecydowanie proszono muzyków, żeby w trakcie koncertów grali materiał spokojny, melodyjny i niezbyt dynamiczny. Trochę to dziwne. Czyżby radzieccy towarzysze nie dokonali stosownego rozpoznania? Nie wiedzieli kogo zapraszają?

TEST zagrał dwa koncerty w Moskwie tak, że Milicja miała problem z uspokojeniem publiczności. Było ostro, potężnie i dynamicznie. Hard-rock pełną gębą. Niestety zemściło się to na dalszej karierze zespołu. O ile ich występy cieszyły się dużą popularnością na Węgrzech i w NRD, to w kraju postarano się o to, żeby nie mogła ona nagrać kolejnej płyty.

Ostatecznie TEST zakończył działalność w 1977 roku, po pięciu latach kariery.

Nie do końca trafił w dobry czas. Gdyby nie ostracyzm władz, kto wie jakie jeszcze albumy mógłby nagrać...

SKALDOWIE

To był dziwny zespół. Niezwykle eklektyczny. Nieważne czy w latach 60-tych łączyli big-beat z folklorem góralskim, czy w 70-tych starali się nawiązywać do światowego rocka, zawsze równolegle tworzyli piosenki pop. Tak jakby nie mogli się zdecydować na jeden rodzaj twórczości. Piosenki komponowane z myślą o prezentowaniu ich przez główne stacje radiowe w większości okazywały się wielkimi przebojami.

Utwory innego rodzaju nie były tak chętnie promowane przez media.

Wszyscy członkowie SKALDÓW posiadali muzyczne wykształcenie i być może z profesjonalnego punktu widzenia obrali dobrą drogę. Ale w ten sposób nie zyskiwali zaufania młodzieży.

Zawsze byli traktowani jako wykonawca nie w pełni wiarygodny. No cóż. Na własne życzenie.

Mieli jednak w dorobku doskonałe nagrania rockowe.

Przekonałem się do ich kunsztu po wysłuchaniu kilku nagrań z płyty „Od wschodu do zachodu słońca” wdanej w 1970 roku. Szczególnie utwór tytułowy oraz „Mateusz IV” zasługują na uwagę. Podniosły, hymniczny nastrój i dosyć hipisowskie teksty, do dzisiaj robią wrażenie.

Natomiast rockowym Opus Magnum SKALDÓW jest moim zdaniem album „Krywań, Krywań” z 1972 roku. To już w pełni progresywny rock na bardzo przyzwoitym poziomie. Warto uważnie wysłuchać suity tytułowej, by przekonać się jaki potencjał tkwił w tym zespole.

Gdybyż tylko chcieli w pełni poświęcić się takiej muzyce...

NIEMEN

Nigdy nie lubiłem Niemena piosenkarza. To co robił w latach 60-tych kompletnie mi nie odpowiadało. Ale już okres poszukiwań, zapoczątkowany przez artystę w 1969 roku zawsze budził mój głęboki szacunek. NIEMEN z pewnością nie szedł wtedy na skróty.

Płyta „Enigmatic” nagrana w 1970 ukazała go jako wykonawcę ambitnego i niemal awangardowego.

Następna „Niemen” znana jako Czerwony Album tylko potwierdzała, że NIEMEN podąża niełatwą drogą i nie zamierza już dłużej tworzyć muzyki dla mas.

Nie tylko nagrywał muzykę dla bardzo wyrafinowanych słuchaczy, ale i jego image dość poważnie odstawał od ogólnie przyjętego w przaśnej rzeczywistości PRL-u.

W latach 1972-1974 nagrywał płyty dla wytwórni CBS, przeznaczone na rynki zachodnioeuropejskie i USA. Otrzymał w tamtym czasie propozycję od słynnej jazz-rockowej grupy BLOOD, SWEAT & TEARS, która poszukiwała nowego wokalisty. NIEMEN z propozycji nie skorzystał, pozostając przy swojej wizji tworzenia.

W 1975 roku nakładem Polskich Nagrań ukazała się płyta „Aerolit”. Bodaj najtrudniejsza w jego dorobku. Nieco przypominała dokonania KING CRIMSON jeśli chodzi o brzmienia i sposób komponowania. Ale dla wielu wielbicieli rocka okazała się zbyt trudna.

Późniejsze albumy już do mnie nie trafiały. Nie bardzo rozumiałem ewolucję twórczą NIEMENA.

 

Wśród moich rówieśników NIEMEN nie był szczególnie popularnym wykonawcą. Nic dziwnego. Byliśmy za młodzi. Za mało osłuchani. Ale przyszedł moment, kiedy wszyscy wyrywaliśmy sobie jego płyty. I to właśnie te najbardziej ambitne.

Powód może zaskoczyć czytelników.

Tą nieoczekiwaną popularność w naszej szkole (podstawowej) NIEMEN zawdzięczał pewnej polonistce. Miała ona w zwyczaju zadawać jako pracę domową naukę wierszy.

Często były to wiersze Norwida, ale nie tylko. Nie pamiętam kto odkrył, że NIEMEN większość z tych wierszy użył jako oprawę tekstową swojej muzyki. Ostatecznie stało się tak, że słuchając konkretnego utworu kilkanaście razy, tekst sam wchodził do leniwych głów. A sokoro tekst był de facto wierszem, to potem wystarczyło go tylko wyrecytować w trakcie lekcji i dobra ocena przychodziła bez większego wysiłku.

Czego to uczeń nie wymyśli, żeby się nie napracować...

Z tego słuchania NIEMENA pod kątem nauki wierszy, ostatecznie wynikło zwiększone zainteresowanie również jego muzyką. W końcu jeśli się czegoś słucha w kółko całymi godzinami, to po jakimś czasie zaczyna się lubić nawet najtrudniejszą muzykę.

STRESS

Grupa z Poznania, która przez jakiś czas była znana jedynie z nagrań radiowych. Łączyła pierwiastki hard-rocka z bardzo mocnym blues-rockiem.

Gdyby miała szanse na naganie longplaya być może dzisiaj byłaby legendą polskiego rocka. Potężne, nieco chropawe brzmienie oparte na motorycznym, pulsującym basie mogłoby się podobać i dzisiaj.

W Rozgłośni Harcerskiej co jakiś czas emitowano któryś z utworów STRESSU. Największą popularnością cieszył się kawałek „Ruszył człowiek kamień”.

Niemal wszyscy znajomi mieli to nagrane. Rzadko bezpośrednio z radia, ale cierpliwie kopiowano nagranie z kasety (lub szpuli) na kasetę.

Liczyliśmy, że kiedyś zespół wyda regularną płytę. Nie doczekaliśmy się.

TADEUSZ WOŹNIAK

Woźniak był postrzegany jako polski hippisowski bard. Takie połączenie Donovana z Catem Stevensem.

Chyba pierwszym nagraniem Woźniaka jakie usłyszałem było „Smak i zapach pomarańczy” Podobała mi się linia melodyczna i lekkość wykonania. Refren tak mi wszedł do głowy, że wciąż go w duszy podśpiewywałem.

Potem ktoś mi puścił „Hej Hanno”. Kolejny hit. Bardziej skomplikowany od „Pomarańczy”, ale miał w sobie coś tak przykuwającego uwagę, że chciało się go posłuchać jeszcze raz. A potem znowu.

„Zegarmistrz Światła” to utwór który znają chyba wszyscy. Ten kawałek to mistrzostwo świata w swoim gatunku. Prawdę mówiąc jest jednym z moich utworów wszech czasów. Usłyszałem go w radio, ale nie puszczano go w pełnej wersji. Dopiero kiedy usłyszałem całość nagraną z płyty, odleciałem kompletnie. Wszystko w tym nagraniu wydawało mi się genialne. Aranżacja, brzmienie poszczególnych instrumentów, głosy Alibabek. No i ponadczasowy tekst.

Charyzmatyczny wykonawca. Niewielu takich było w tamtych latach. Później też nie.

MAREK GRECHUTA

Niech nikogo nie dziwi, że umieszczam tu Marka Grechutę. Ktoś może stwierdzić, że nie miał nic wspólnego z muzyką rockową. Na pewno?

Z doświadczenia wiem, że ludzie mówiąc o Grechucie i rozpływając się w zachwytach nad jego twórczością na ogół mają na myśli jego pierwszą płytę „Ocalić od zapomnienia” wydaną w 1970 roku. Ja również ją lubię. Chociaż zwracam uwagę, że zawarty na niej materiał w wersjach radiowych znany był już od 1967 roku. „Niepewność”, „Dzikie wino”, „Będziesz moją Panią” to fantastyczne kompozycje. Ale rzeczywiście trudno by je było posądzać o rockowy rodowód.

Natomiast jeżeli uważnie posłucha się następnego albumu „Korowód” (1971) wówczas odkrywa się nawiązania do nieco psychodelicznego folk-rocka. Najlepszym przykładem jest utwór tytułowy. Pełna wersja zawiera długi improwizowany fragment, którego nie powstydziłyby się najbardziej progresywne zespoły tamtego okresu.

Następna płyta „Droga za widnokres” (1972) również niosła ze sobą muzykę ocierająca się o klimaty folk-rockowe.

Albumem którym Grechuta potwierdził swoją fascynację progresywnym rockiem, była „Magia Obłoków” nagrana w 1974 roku. Ale żeby to dostrzec konieczne jest jej uważne wysłuchanie od samego początku, aż do ostatniej nuty.

Prawdę mówiąc w przypadku Grechuty nigdy nie miało dla mnie znaczenia, czy był bardziej czy mniej rockowy. Jego głos, muzyka i teksty zawsze otaczały mnie magią. Mam jego pełną dyskografię i kiedy co jakiś czas ją przesłuchuję, potrafię się w tym całkowicie zatracić.

Podsumowanie

Przypomniałem kilku wykonawców, którzy byli dla mnie ważni w okresie kiedy dopiero uczyłem się słuchać muzyki.

Reprezentowali różne gatunki rocka (i nie tylko rocka) na polskiej scenie muzycznej. Posługiwali się różnymi brzmieniami i estetyką, ale wszyscy wymienieni doskonale trafiali w mój ówczesny gust.

Większość z nich napotykała nieprawdopodobne przeszkody w dotarciu do szerszej publiczności. Miała do pokonania niechęć władz, zarządów rozgłośni radiowych i wytwórni fonograficznych. Nie wszystkim udało się nagrać płyty. Niektórzy zdołali nagrać tylko jedną.

Ale przetrwali w mojej pamięci i we wspomnieniach wielu innych ludzi.

I co najważniejsze, to właśnie wykonawcy z lat 70-tych przecierali szlak dla rockowego boomu lat 80-tych. Bez nich nie byłoby to możliwe...

 

 

Marek „Maro” Kulesza

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Chcąc być uczciwym wobec naszych czytelników i wobec siebie, muszę przytoczyć nazwy kilku krajowych wykonawców, którzy robili na mnie spore wrażenie.

Kontakt

tel. 797 936 220
mail: audio@iviter.pl
Pl. Konstytucji 5, Neon Instrumenty Muzyczne Warszawa

Serwis:  tel. 22 113 40 88  mail: serwis@iviter.pl

godziny otwarcia : 10.00 - 19.00

“Their Satanic Majesties Request” to bodaj najbardziej niedoceniany album w historii Rolling Stonesów. Do tego stopnia, że przez jakiś czas pomijano go przy okazji wznowień i remasteringów dyskografii tej grupy. I…

Nadal jesteśmy w pamiętnym 1967 roku, który obfitował w niemal niezliczoną ilość doskonałych, interesujących płyt. Większość z nich została niesłusznie zapomniana, ale wydano wówczas również takie, które do dzisiaj…

Jimi Hendrix, człowiek z olbrzymim doświadczeniem studyjnym i scenicznym, ale jako sideman, lub muzyk kontraktowy, postanowił założyć własny zespół. Zespół z którym będzie grał taką muzykę jaką zechce.

Supergrupa CREAM powstała w 1966 roku i składała się z cenionych i niezwykle sprawnych instrumentalistów. Gitarzysta Eric Clapton był wówczas nazywany Bogiem. Perkusista Ginger Baker wytyczał nowe szlaki i metody gry…